„Zacznijmy grać, a resztę ogarniemy w trakcie”, czyli o trudach tłumaczenia zasad

Planszówkowy wieczór. Na stole leży przygotowany do rozgrywki Eclipse, wokół którego siedzą Kacha, Grzesiek, Maro, Marzena i ja. Grę znamy tylko ja i Marzena, ale ostatni raz graliśmy bardzo dawno, więc zasady trzeba wytłumaczyć wszystkim. Gotowi? Zaczynam. „W Eclipsie kontrolujecie kosmiczne imperia, które…”. W tle słychać cichy szum czajnika grzejącego wodę na herbatę.

***

Pierwsza wykrusza się Marzena. Jako pretekst wykorzystuje pstryknięcie czajnika i w mgnieniu oka wymyka się do kuchni. Oczywiście mam kontynuować tłumaczenie, bo przecież ona już w to grała i świetnie pamięta o co chodzi. Jasne.

Po dwóch minutach Marek doznaje objawienia. Okazuje się, że wszystko co próbuję im tak żmudnie wytłumaczyć jest po prostu kombinacją mechanik z kilku innych gier, które – tak się szczęśliwie złożyło – akurat zna na wylot. To oczywiście zwalnia go z obowiązku uważnego słuchania. Jest coraz lepiej.

Grzesiek to typowy wojownik. Dlatego walczy, żeby pozostać skupionym na grze, ale prawda jest taka, że coraz częściej jego myśli uciekają znad stołu do stojącej na kuchennym blacie michy z pożywną sałatką. Trudno go za to winić skoro na planszówki wpadł niemal prosto z treningu MTB w pobliskim lesie. Nie lubi się spóźniać, a że czasu miał niewiele, nie mógł ogarnąć wszystkiego. Jego wybór padł – na szczęście dla nas – na prysznic a nie kolację. Pochylam się na kilka sekund, żeby sprawdzić coś w instrukcji, a kiedy podnoszę głowę Grzesiek jest już w kuchni…

Słucha już tylko Kacha – wiadomo nauczycielka, więc dobrze rozumie co jest grane. Tłumaczę kolejne elementy mechaniki. Ta sielanka nie trwa jednak zbyt długo, bowiem w pewnej chwili Marzena pyta o zawody biegowe, w których Kacha ostatnio zajęła pierwsze miejsce i w ten sposób tracę ostatniego odbiorcę.

Przez minutę gadam w zasadzie sam do siebie, aż wreszcie chwytam się ostatniej deski ratunku – „Teraz uwaga, bo to jest BARDZO WAŻNE! Nie możecie zajmować planet w sektorze, jeśli nie macie dostępnych statków kolonizacyjnych”. Wydaje się, że podziałało i znów skupiłem ich uwagę na zasadach, ale wtedy przychodzi ten moment, w którym ktoś wypowiada starodawne planszówkowe zaklęcie… „To może zacznijmy grać, a resztę ogarniemy w trakcie”.

Dociera do mnie w jak beznadziejnej sytuacji się znalazłem. Wdrażam plan B. Rozpoczynamy partię. Przy każdym ruchu wyjaśniamy jednak pozostałym graczom, co dokładnie robimy i ku zadowoleniu wszystkich, takie podejście faktycznie wydaje się działać. Problem polega na tym, że po kilku turach, kiedy rozgrywka przebiega już całkiem sprawnie, chciałbym móc wdrożyć przygotowania do przeprowadzenia „ataku z zaskoczenia”, co (o dziwo!) raczej gryzie się ze szczegółowym tłumaczeniem moich posunięć pozostałym graczom. I dokładnie wtedy, gdy gromadzę niepozorną eskadrę, którą w kolejnej rundzie planuję wyposażyć w śmiercionośne bronie, Marzena demaskuje mnie swoim „Eee! Ale mów co robisz!”. Wszyscy pozostali natychmiast wbijają we mnie wyczekujące spojrzenia. „Otóż drogi Marku, wykorzystując twoją nieuwagę, planowałem za mniej więcej dwa ruchy rozjechać sektor domowy twojego imperium, efektywnie niwecząc twoje szanse na sensowny wynik punktowy”. Markowi mina trochę rzednie, ale wygląda na to, że po mojej szczerej deklaracji, wciąż ma czas, aby wdrożyć pewne środki zapobiegawcze. Ma świadomość, że jego sektor domowy padnie prędzej czy później, więc zmienia swoje podejście i zaczyna agresywne zajmowanie planet w innych częściach galaktyki, aby zyskać potrzebne zasoby. Problem w tym, że nie może tego robić co wynika z BARDZO WAŻNEJ zasady mówiącej o… dostępnych statkach kolonizacyjnych, którymi Maro akurat nie dysponuje. I kiedy pozwalam sobie przypomnieć mu o tej niewygodnej regule słyszę w odpowiedzi „Zaraz, zaraz, wcześniej o tym nie mówiłeś! To jest oszukiwanie”. Zaciskam mocno zęby i wybiegam myślami kilka miesięcy wprzód, do kolejnej kontroli u stomatologa, kiedy doktor Ania zaniepokojonym głosem spyta czy przypadkiem nie zdarza mi się zgrzytać.

Jakimś cudem gra toczy się jednak dalej. Z każdym ruchem czuję, że nasze kolejne podejście do Eclipsa będzie naprawdę monumentalnym starciem kosmicznych imperiów, a coraz rzadsze zarzuty dotyczące niewytłumaczonych zasad paruję odwołując się do umiejętności czytania ze zrozumieniem i odsyłam do potężnego artefaktu jakim jest Karta Pomocy Gracza.

Wyniki przewidywalne – Marzena wygrywa z miażdżącą przewagą nad innymi, Grzesiek w ostatniej rundzie daje radę przeskoczyć Kachę o punkt, Marek jest przedostatni, ale w zupełności mu to wystarcza bo „wygrał ze mną i to mimo, że oszukiwałem”, a gdybym tylko na początku nie zataił kilku zasad przy tłumaczeniu to wszystkich by „rozpykał”. Ostateczny werdykt jest taki, że Eclipse to świetna gra, wszystkim się podobało i koniecznie musimy to powtórzyć.

***

Tydzień później umawiamy się na planszówki w tym samym gronie. Marzena jeszcze usypia dziecko, Maro ma spóźnić się chwilę a Grzesiek i Kacha właśnie przyszli i po cichu odprawiają „rytuał wejścia” przy wieszaku na kurtki. Nie miałem czasu żeby wcześniej rozłożyć Eclipsa, ale to przecież nie problem, bo teraz, gdy już wszyscy ogarniamy co i jak przygotowanie gry pójdzie nam to bardzo szybko. Już w przedpokoju pada pytanie „To w co dzisiaj pykamy?”. Nie spodziewając się jeszcze na co się zanosi odpowiadam „Zacznijmy od Eclipsa, a potem pomyślimy co dalej.” Protestów brak, ale entuzjazmu też nie słychać. Parę minut później do mieszkania wpada Maro, zerka na stół, przy którym siedzą Kacha i Grzesiek medytując nad wciąż zamkniętym pudełkiem z grą. „Eclipse? No dobra, ale nie oszukuj jak poprzednio.” Tak – on już rozpoczął swoją grę „nad stołem”. Marzena wychodzi z pokoju dziecięcego, patrzy na stół… „Znów Eclipse?! Przecież to było ostatnio. Weźmy coś, w co jeszcze nie graliśmy z nimi… może Trickerion?” Kończy z uśmiechem, od stołu dobiega gremialne „TAAAAAK!!!”, a ja już wiem, że doktor Ania będzie bardzo zaniepokojona. Marzena wstawia wodę na herbatę. Zaczynam tłumaczenie zasad – „W Trickerionie wcielacie się w iluzjonistów, którzy…”, a tymczasem woda w czajniku już cicho szumi. 🙂


Imiona osób występujących w tekście nie zostały zmienione, a opisane wydarzenia w pełni odpowiadają rzeczywistości.