„Grubymi nićmi szyte” – planszówki z innej perspektywy

Nie jestem zapaloną planszówkowiczką. Owszem, bardzo lubię sobie pograć, ale niespecjalnie interesuje mnie cała otoczka towarzysząca grom. Wiem, że istnieje BoardgameGeek, forum Games Fanatica, polskie serwisy planszówkowe i tak dalej. Kojarzę nazwiska kilku zagranicznych i polskich recenzentów. Orientuję się nawet, jakie tytuły są aktualnie mocno wyczekiwane. I tyle. Wiem, że to wszystko istnieje, jednak gdzieś zupełnie obok mnie. Skąd biorę swoją wiedzę o planszówkach? To bardzo proste – osobą, która regularnie raczy mnie nowinkami ze świata gier, najczęściej bez sprawdzenia, czy w ogóle mnie to interesuje, jest Paweł – mój mąż. Jeszcze tak na marginesie – wiecie skąd moje imię w ogóle wzięło się w zakładce “O nas” na blogu? Historia jest tragicznie przenieśmieszna:

Paweł: – “[bla bla bla] planszówki, Tom Vasel, Kickstarter…ej, a co jakby założyć własnego bloga o planszówkach?”

Ja: – “Dla mnie spoko.”

To wszystko. Tak – będąc akurat zajęta czymś innym, nie wyłapałam, że “założyć własnego bloga” automatycznie angażuje też mnie. Nie wspominając o tym, że jakimś cudem blog jest jeszcze “o szyciu”! Serio?! Znając zapał i zdolności pozostałej części “redakcji” w tej materii, pewnie kiedyś sama będę musiała wygenerować tekst o takiej tematyce. Ale po kolei. Pora na moją perspektywę planszówkowego życia u Kajaków.

***

“Kiedyś naprawdę powywalam ci te wszystkie pudełka”

Przestrzeń zajmowana przez gry to problem sięgający samych początków planszówkowej pasji/problemu* mojego męża (niepotrzebne skreślić). Dopiero po pewnym czasie zorientowałam się, że nie ma w zasadzie żadnego znaczenia na ile półek przeznaczonych na gry umówiłam się z Pawłem. Po kilku miesiącach/tygodniach/dniach i tak okazywało się, że miejsca zaczyna brakować. Aby trzymać się faktów muszę przyznać, że bywają krótkie okresy, kiedy gier jest jakby mniej, ale to tylko zwiastun większych zakupów, po których potrzebne będą dodatkowe półki w regale. Zajmowanie cennej przestrzeni w mieszkaniu to chyba mój największy problem z planszówkami. Niestety nie mam argumentów związanych z bałaganem – tutaj Paweł jest wyjątkowo ostrożny i pudełka stoją sobie równiutko. Gorzej jest tylko z szufladami, gdzie walają się tysiące zastępczych pionków, kostek i koszulek – wszystko „tak na wszelki wypadek”. Tego jednak nie widać, więc mnie nie to boli. Czasem tylko zostanę zaatakowana wybuchem planszówkowych drobiazgów, gdy przez przypadek otworzę szufladę kolanem lub nieopatrznie najdzie mnie ochota czegoś tam poszukać. Chodzi więc tylko o to, ile miejsca to pożera! Chwilowo osiągnęliśmy stan, w którym gry znajdują się na półkach w małym pokoju, w szufladach, w szafach, na szafach i pod stołem gdzie nie rzucają się specjalnie w oczy. Ale coś mi mówi, że to bardzo chwiejne zawieszenie broni i wkrótce będziemy musieli zmierzyć się z problemem magazynowym na poważnie. Czekam już tylko na jakiś komentarz o mojej szafie ubraniowej lub komódce z butami… Czekam.

Liczą się konkrety

Spotkałam się kiedyś z opinią, że najlepszym sposobem aby zachęcić swoją drugą połówkę do grania jest rozpoczynanie od prostych gier. Moim zdaniem nie tyle chodzi o prostotę, co o klimat rozgrywki. Grając chcę mieć poczucie, że to co robię na planszy tematycznie ma sens – naprawdę czuję, że coś zbudowałam, zniszczyłam, z kimś faktycznie handlowałam lub walczyłam. I dlatego jednymi z pierwszymi gier, które rzeczywiście do mnie przemówiły były Stronghold, Agricola, czy Kupcy i Korsarze – konkrety, które podobały mi się o wiele bardziej, niż chociażby prostsze pod względem zasad, ale zupełnie mdłe tematycznie Carcassonne czy Dominion. Nie twierdzę, że nie lubię tych ostatnich, jednak jeśli mam już na coś poświęcać czas, to niech będzie w tym klimat, niech będzie historia.

“Chcę mieć trochę czasu dla siebie i nie mam ochoty na tabun ludzi w mieszkaniu.”

Był piękny słoneczny dzień. Jechaliśmy nad morze, a Paweł wspomniał tylko, że “zajedziemy na chwilę do paczkomatu, bo mam do odebrania zamówienie”. Infection: Humanity’s Last Gasp – to nawet zabawne jak dobrze tytuł tej gry pasuje do nastroju, który miał wkrótce zapanować w samochodzie. Jednoosobówka. Jednoosobówka! Planszówka, w którą z definicji gra tylko jedna osoba!!! I niby jak sobie to wyobrażasz? Ty sobie grasz a ja… hmm… jednoosobówka. Ty sobie grasz, nie zawracasz głowy, a ja mam czas tylko dla siebie? I tak odkryłam potęgę gier i wariantów dla jednego gracza. Ogromną zaletą większości z nich jest też to, że zajmują stosunkowo dużo czasu. Dziecko śpi, w domu panuje cisza, Paweł rozkłada grę, ale nie ma żadnych gości, z którymi trzeba wchodzić w społeczne interakcje. Tak to już czasem jest, że chcę mieć kilka chwil tylko dla siebie. Kocham jednoosobówki!

Dzieci

Zanim urodziła się nasza córeczka wciąż słyszałam “dzieci zmieniają wszystko”. I jest w tym sporo prawdy, bo zmieniło się dużo, chociaż nie wszystko – liczba gier w kolekcji wciąż rośnie. Ciekawe jest jednak to, że furiat, który wcześniej potrafił wściekać się na kogoś, kto zalał grę sokiem, zagiął kartę lub usiadł na instrukcji, nagle stał się oazą spokoju, gdy to samo robi nasze dziecko. Co gorsza, mimo kilku nieodwracalnie uszkodzonych gier, sam wciąż podsuwa jej nowe planszówki do zabawy. I to jest coś, co nie pozwala mi długo złościć się na kolejne planszówkowe zakupy mojego męża. Szczytem było jednak wyskoczenie z cyklem “Duże gry w małych dłoniach” na blogu! Nie znam matki, która nie śmiałaby się przypominając sobie pierwsze słowa i zdania swojego własnego dziecka. A ten cwaniak powiązał to wszystko z planszówkami, co sprawia, że teraz zostaną w naszych wspomnieniach na zawsze.

***

Nie jestem jakąś zapaloną planszówkowiczką. Nie interesuje mnie otoczka. Interesuje mnie tylko to, że gry dają naszej rodzinie tyle radości, ile każde z nas chce z nich wyciągnąć. Ja biorę trochę, Paweł mnóstwo, nasza córka bez ograniczeń. Co niezwykłego wprowadzają planszówki w naszą codzienność? Nic. Wszystko.